W Santiago zatrzymuję się w moim ulubionym hotelu (czytaj jaki to hotel w przewodniku). Tym razem jednak, w pokoju nr 30 czeka mnie przykra niespodzienka w nocy – karaluchy. Te brzydkie i pokraczne stworzonka upodobały sobie mój pokój i łazienką w godzinach nocnych – pierwszego dnia spotykam jednego karalucha, drugiego dnia – dwa, 3ciego dnia pobytu w tym pokoju – są już 3 insekty. Karaluchy prowadzą nocny tryb życia; problem w tym, że ja również po piciu ekstremalnych ilości wody na antybiotyku również budzę się około 2 w nocy i idę do łazienki...Po zapaleniu światła widzę małe zwierzątka gdzieś szybko biegnące...Kiepski widok. Dwa razy wyczuwam natomiast karaluchy biegające po moim łóżko i koło mojej twarzy – strącam ję reką i zabijam we śnie...Na szczęście, po zmianie pokoju na inny , na ostatnim piętrze hotelu problem karaluchów mam na szczęście z głowy. Natomiast drugie piętro i okolice pokoju nr 30 wydaje się być karaluchami zainfekowane...
12 czerwca jadę do Monte Cristi. Upał jak cholera, za to droga super. Od Navarete aż po samo Monte Cristi droga po której można gnać , ile fabryka dała. Jadę więc ciągle koło 80 km/h (motorek się postarzał i nie chcę go już forsować jazdą ponad 90 km/h), przerwy co 40 kilometrów na ostudzenie silnika. Po paru godzinach docieram wreszcie do Monte Cristi. Płacę C. (jak to miło zobaczyć starą twarz w tym samym miejscu , co parę miesięcy wcześniej) z góry 2000 pesos za 10 dni. W miarę dobry deal, dla mnie idealny.
A w Monte Cristi same przyjemności – w miarę szybki internet zaraz pod nosem, dobra włoska pizza i świeża rybka prosto z morza. Do tego czyściutki ocean i tania trawa...I słońce, słońce, słońce...Czegóż chcieć więcej ? 😉